piątek, 28 grudnia 2012

A ja leżę i leżę i leżę…



Bo czego mogłam się spodziewać po przemarznięciu na pogrzebie? Tydzień przed świętami umknęłam infekcji, ale teraz się nie udało. Nie udało się też Ziutkowi, przeleżeliśmy kilka dni. On już wstał, a czuję się na tyle dobrze, by zajrzeć do laptopa.
Dziękuję za podnoszące na duchu komentarze pod poprzednim postem.

Leżę sobie w łóżeczku i porządkuję fotografie z 2012 roku. Okazało się, że w niepamięć poszła jedna z naszych wypraw. Od kilku lat odgrażaliśmy się, że: „kiedyś tu przyjedziemy” i wreszcie się udało! O czym mowa? O zamku w Golubiu-Dobrzyniu. Mimo niesprzyjającej aury spędziliśmy miłe chwile na zamku. Listopadowe zwiedzanie ma jeden duży plus: nie ma tłoku i kolejek. Pani przewodniczka (świetna!) była dla 4 osób, a nie dla całej gromady. Było bardzo kameralnie.
Oto kilka zdjęć.




Wiecie, do czego służą sprzęty ze zdjęcia?



Końskie schody - rycerze wjeżdżali tędy na koniach, niewiarygodne, prawda?


W listopadzie trochę namieszało mi się ze zdjęciami. Część utknęła na laptopie kolegi (bo skończyła mi się karta podczas wyjazdu, a zapasowa połamała), część fotografii trafiła na służbowy sprzęt. Zamierzam to teraz posortować i jeszcze kilka wspomnieniowych wpisów zamieścić. Muszę przecież pochwalić się wizytą u Julki;) To jednak prawda, co mówią… przynosi szczęście w miłości... szczegóły niebawem:)

1 komentarz: