Przesiadłam się z diabelskiego młyna na karuzelę. Niby spokojniej,
ale wciąż się kręci. Tak mogłabym opisać moje ostatnie miesiące. A miało być
spokojniej… Cóż, trzeba jakoś to przetrwać i aby sobie trochę umilić ten czas,
biorę udział w wyzwaniu Uli.
Dziś pierwsze zadanie ulubiona tradycja świąteczna.
O tradycyjnych potrawach na naszym stole pisałam tutaj i
przez ostatnie lata niewiele się zmieniło.
Choinkę ubieramy w Wigilię (chyba tylko raz ubraliśmy
wcześniej, gdy wyjeżdżaliśmy do pradziadków na Wigilię), w Wigilię nie jemy ciast,
nie pijemy też alkoholu, mamy zawsze dodatkowe nakrycie, które przez te wszystkie
lata przydało się tylko raz. Tak, raz zapukał do nas sąsiad (nigdy wcześniej tego nie robił) i już go nie wypuściliśmy.
Od kilku lat tradycją jest, że Wigilię spędza z nami sąsiadka, która rodzinę ma
daleko. Zawsze opowiada te same historie o talerzach z „dektury” i śpiewa lub
recytuje w języku swojego dzieciństwa, czyli po niemiecku.
Prezenty zbierane są do wielkiego wora, który trafia pod
choinkę. Po kolacji „śnieżynki” w mikołajowych czapkach (brat i ja lub mój mąż
i ja) dzwonimy dzwonkiem, nurkujemy pod choinką i wyciągamy kolejne podpisane
paczki. Aby odebrać prezent trzeba powiedzieć wierszyk, zaśpiewać kolędę lub
zatańczyć;) Jest wesoło i po pysznym jedzeniu ten moment chyba lubię
najbardziej.
Żałuję tylko, że tak mało śpiewamy kolęd. Dla mnie te kilka zwrotek
to za mało. Jeśli tylko mogę to nie ubieram choinki (w moim mieszkaniu tylko dwa razy przez ostatnie 10 lat mieliśmy drzewko) i wymiguję się od tego także u rodziców, jakoś nie przepadam za tym. W moim rodzinnym domu choinka jest tradycyjna, czyli we wszystkich wzorach i kolorach. I jeśli tylko się uda to jest do sufitu.
A czemu tak z pieskiem? Przewroci choinke?
OdpowiedzUsuńU mnie się sporo spiewa. Mila akcja z tym sasiadem;)